Są tu słonie, tygrysy i inne duże zwierzęta. Rodzina jogina uprawia własne jedzenie, dlatego jest tu i bydło. Chodzi o nawóz, nie o mięso. Trudno o miejsce, gdzie bardziej szanuje się krowy niż w Indiach, you know it, right? W ciągu dnia krowy spędzają czas na podmokłym pastwisku, brodząc w wodzie i dając się skubać ibisom. Ale nie wolno im chodzić do dżungli, do rezerwatu.
Po pierwsze, nikt im nie życzy spotkania z tygrysem czy kobrą.
Po drugie, rezerwat to miejsce dla zwierząt dzikich, a nie hodowlanych.
Tak więc na godziny, gdy krowa się pasie, jest ona przywiązana do długiej liny. No i teraz wkraczam ja, cała na kolorowo, i robię zdjęcie, bo rozczula mnie to, jak piękne białe ibisy towarzyszą krowie w relaksie. Gdyż krowa tylko zmienia pozycje i niemal turla się w wodzie (pole ryżowe zamienione w łąkę). Wrzucam foto na insta i co ja pacze?
Chór oburzonych, że zwierzę jest na uwięzi! I połajanki od wegan. A co jest w tym jogicznego? To, że zawsze widzimy tylko kawałeczek rzeczywistości. Nie mamy pojęcia o tygrysach i słoniach, o wegańskim życiu jogina i jego krowy, traktowanej jak świętość. Znamy tylko swoją perspektywę i sami sobie puszczamy filmy, projekcje o tym, co nam się wydaje, że jest. Te cudowne chwile, w których przestajemy to robić, czyli przypisywać sobie patent na wiedzę o tym, jak jest, i kręcić z tego dramę, to joga. Very relaxing. Czasem (rzadko) mi się udaje. Om Shanti!