Jest rok 1985, Zakopane, wakacje. Marcin chce wyglądać jak David Bowie, więc robię mu make-up. Bez przerwy przebieramy się za różne postaci, zamieniamy płciami, niby wygłupiamy – dziś wiem, że w ten sposób uczymy się siebie i testujemy granice naszych psychicznych terytoriów.
Ciągle gadamy o miłości i seksie – wiadomka, jesteśmy nastolatkami. Do upojenia słuchamy Doorsów, Bowiego, Dylana, Kaczmarskiego i Brela. Czytamy Marqueza, Goldinga, Orwella. Rzucamy się łapczywie na Witkacego. Żywimy się bułkami z serem, Ptysiem i Carmenami. Radosne szczeniaki.
Plecaki mamy pełne nielegalnej bibuły, w kieszeniach kredę, bo lubimy pisać na murach, że Solidarność zwycięży. Chodzimy na msze za ojczyznę, ponieważ czujemy, że trzeba tam być i głęboko przeżywamy to uczestnictwo. I to wszystko jest jakoś spójne, mieścimy to w sobie bez problemu. Nikt tam nie truje o gender i wydumanych grzechach. Nawet jako niewierzący mamy w tym kościele oparcie.
Mamy wielką energię, wielkie nadzieje. Nie mamy pojęcia, że ze strony tych, którym ufamy, to uwodzicielska gra.
Że kiedy tylko dorwą się do władzy, zechcą wziąć za mordę tę całą, tak im teraz przydatną, organiczną energię młodości, w której buzuje radość życia, seksualność, ciekawość. Jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, jedno się nie zmieniło: nadal wierzę, że Solidarność zwycięży. Ta, za którą byliśmy wtedy gotowi dać się pokroić. Super, że odgrzebałeś tę fotę!