Będzie miło i ciepło na sercu. Ale nie każdemu. A ja już tak mam, że zawsze zaglądam pod spód i w cień. Są matki, które nie kochają. Są takie, które zostały kiedyś tak skrzywdzone, że nie potrafią opiekować się sobą, a co dopiero innymi (swoimi) dziećmi. Są takie, którym nikt nigdy nie pomógł, choć było można, i w swojej bezradności krzywdzą własne dzieci.
Są matki, którym próbowano nieść pomóc, ale ją odrzuciły. Istnieją na tym świecie matki tak uwikłane w patriarchat, że zawsze zamiast dzieci wybierają mężczyzn. Nawet wtedy, gdy zagrażają oni ich dzieciom. Są matki, które ze swoich dzieci robią żywe tarcze w konfliktach. I takie, które je wyrzucają na bruk, bo wolą mieć rację niż dziecko. Są matki topiące swe młode w poczuciu winy, na każdym kroku wypominające im bezmiar swojego poświęcenia – niezmordowane męczennice. Są matki narcystyczne, traktujące swe dzieci jak przedłużenie własnych paznokci i tak przejęte ich emocjami, jak brudem za paznokciami.
I są dzieci tych matek. Potwornie poranione, ledwo żywe, często zamknięte w zbroi, w tym dniu szczególnie uwierającej, ciasnej.
Idealizowanie obrazu macierzyństwa i niedopuszczanie do siebie jego ciemnych stron nie prowadzi do niczego dobrego. To terror czwartego przykazania. Zmowa milczenia, która nie pozwala nazywać rzeczy po imieniu.
Wybitny psychoanalityk dziecięcy Donald Winnicott już kilka dekad temu sformułował definicję „wystarczająco dobrej matki”: „Wystarczająco dobra matka zapewnia opiekę fizyczną i zaspokaja potrzebę emocjonalnego ciepła i miłości swojego dziecka. Chroni także swoje dziecko przed tymi częściami jej samej, w których rodzą się mordercze uczucia, gdy na przykład jej dziecko nieustannie krzyczy, krzyczy i płacze.”
Każda z nas – matek – ma w sobie jakiś cień.
Jeżeli uda nam się tam zajrzeć, uznać, rozpoznać to, co w byciu matką jest dla nas nieznośne, trudne, odpychające (a gwarantuję, że każda ludzka matka ma takie kawałki), jest szansa, że ochronimy nasze dzieci przed nami samymi. Tego nam, matkom ludzkich dzieci, życzę.